Pobyt w Cradle Mountains był dla mnie pierwszą okazją do spotkania oko w oko z australijską fauną. Wprawdzie podczas moich dotychczasowych pobytów w Australii miałem okazję zobaczyć „na żywo” większość jej najbardziej reprezentatywnych przedstawicieli, ale z reguły w ogrodach zoologicznych, względnie zza szyby wycieczkowego autokaru. Te „zaległości” udało mi się z nawiązką nadrobić podczas kilkudniowego pobytu w Cradle Mountain-Lake St Clair National Park.
Wombat, na chwilę przed próbą podeptania mnie |
Najłatwiej było o spotkanie z wombatami. W ciągu dnia często można było je zobaczyć na połoninach w okolicy Ronny Creek, pasące się ze stoickim spokojem – niczym, nie przyrównując, krowy. A po zachodzie słońca nie trzeba było nawet zapuszczać się w głąb parku narodowego – wystarczyło wybrać się na spacer wzdłuż asfaltowej drogi łączącej Visitor Centre z Interpretation Centre. Pochłonięte jedzeniem wombaty całkowicie zapominały o otaczającym je świecie, dzięki czemu można je było obserwować naprawdę z bliska. Mało brakowało, by jeden z nich dosłownie mnie podeptał i śmiem twierdzić, że nadal mnie nie zauważył... 😆
Bardzo mi miło - jestem wombat! |
Równie łatwe w obserwacji były kolczatki – podobnie jak wombaty zaabsorbowane poszukiwaniem pożywienia. Można je było spotkać w ciągu dnia – nie tylko na terenie parku, ale również w bezpośredniej okolicy Visitor Centre. Wędrując przez Cradle Valley Boardwalk, spędziliśmy blisko pół godziny obserwując kolczatkę, która spokojnie spożywała śniadanie dosłownie na wyciągnięcie ręki od nas.
Ta sympatyczna kolczatka ma właśnie przerwę śniadaniową |
Nieco trudniej było zbliżyć się do walabii. Te płochliwe ssaki w ciągu dnia rzadko pojawiały się na otwartej przestrzeni, a napotkane w lesie, z reguły nie pozwalały podejść do siebie na odległość mniejszą niż kilkanaście metrów. Łatwiej było je zobaczyć (i sfotografować) po zmroku, pasące się na przydrożnych łąkach. Ale prawdziwa gratka przydarzyła się nam rankiem ostatniego dnia pobytu, kiedy udało się nam sfilmować i sfotografować walabię tuż pod oknem naszego domku!
Właśnie odwiedziła nas walabia... |
Na Tasmanii występuje też kangur olbrzymi. Mieliśmy szczęście spotkać przedstawiciela tego gatunku podczas jednego z naszych wieczornych spacerów. Większy od walabii i znacznie mniej płochliwy, zupełnie niezrażony naszym towarzystwem, spokojnie pasł się na przydrożnej łące. A kiedy już zaspokoił głód, oddalił się – jak na kangura przystało – długimi susami...
Kangur olbrzymi, nieco zdziwiony |
Podczas kolejnego wieczornego spaceru, w krzakach przy Interpretation Centre spotkaliśmy stworzenie o połowę mniejsze od walabii, przypominające myszoskoczka po zażyciu sporej dawki sterydów anabolicznych. Nazwaliśmy je roboczo „bullet mouse”, gdyż przestraszone, wykonywało z prędkością pocisku 1-2 gwałtowne susy, by potem zamrzeć na dłuższą chwilę w bezruchu. Okazało się, że był to kolejny ssak z rodziny kangurowatych - pademelon. I kiedy myśleliśmy, że jedyną pamiątką ze spotkania z pademelonem będzie nienajlepszej jakości film, tuż przed naszym wyjazdem kolejny przedstawiciel tego gatunku pojawił się pod oknem naszego domku i wziął udział w sesji zdjęciowej 😍
Chwilę po walabii, wpadł z wizytą pademelon... |
Gdy w niemal całkowitych ciemnościach wracaliśmy z jednego z wieczornych spacerów, nagle usłyszeliśmy trzask gałęzi i dosłownie u naszych stóp wylądowały dwa stworzenia z wyglądu przypominające koty z puszystymi ogonami. Zupełnie nieskrępowane naszym towarzystwem, „koty” przedefilowały przez drogę i zniknęły w zaroślach po jej przeciwnej stronie. Niestety, było zbyt ciemno na jakiekolwiek zdjęcia, ale w świetle latarek zidentyfikowaliśmy je jako parę kitanek lisich – torbaczy z rodziny pałankowatych.
Kurawonga czarna w pełnej krasie |
Cradle Mountains zamieszkują też liczne gatunki ptaków. Nam najbardziej przypadły do gustu kurawongi czarne – z wyglądu i zachowania przypominające nasze poczciwe wrony. Wszędobylskie, czasem pojawiające się solo, ale zazwyczaj formujące większe „gangi”, regularnie towarzyszyły nam na trasach naszych wędrówek. Kurawongi to znani na Tasmanii złodzieje – podobno w poszukiwaniu jedzenia potrafią nawet odpiąć suwak plecaka. Historia która się nam przydarzyła, wskazuje że w tych opowieściach może tkwić źdźbło prawdy...
Miejsce popełnienia przestępstwa: po lewej stopniowo dochodzący do siebie "boss", po prawej - stroskany "przyboczny" |
Któregoś poranka obudził nas głośny łoskot i krzyk. Najprawdopodobniej „gang” kurawong postanowił zaopiekować się moim leżącym pod oknem plecakiem. Niestety, ich „boss” najwyraźniej nie wziął pod uwagę, że od zdobyczy dzieliła go panoramiczna szyba i wyrżnął w nią z całej siły. Kiedy podbiegliśmy do okna, naszym oczom ukazał się następujący widok: na stoliku na werandzie leżał z wyciągniętymi do góry kończynami „boss”. Jeden z jego „przybocznych”, usadowiony na balustradzie, próbował okrzykami zmotywować swojego przełożonego do wstania, podczas gdy dwaj kolejni „żołnierze” siedzieli na pobliskich drzewach z dość głupimi minami. Po paru chwilach, nieco jeszcze ogłuszony „boss” zdołał opuścić się na ziemię, chwytając się dziobem i pazurami balustrady, i w dobrym stanie fizycznym – aczkolwiek z nieco nadszarpniętą godnością – oddalił się piechotą przez las…
Choć do końca naszego pobytu na Tasmanii został jeszcze ponad tydzień, mogę z całym przekonaniem stwierdzić, że spotkania z australijską fauną w Cradle Mountains będą jednym z najważniejszych wspomnień z tej wyprawy!
Komentarze
Prześlij komentarz