Dobry wieczór z Seulu! Przed chwilą, po 10-godzinnym locie z Australii, wylądowaliśmy w Korei. Zanim jednak wrócę do tzw. spraw bieżących, jestem Wam winien sprawozdanie z naszego trzydniowego pobytu w Sydney.
![]() |
Tego zdjęcia chyba podpisywać nie trzeba... |
Tym razem będzie nieco inaczej niż dotychczas w tej australijskiej relacji, tzn. nie będę rozpisywał się specjalnie o historii czy atrakcjach turystycznych Sydney. Zamiast tego, skoncentruję się na atmosferze tego miasta – pierwszego, które odwiedziłem podczas mojej „podróży życia” do Australii trzy lata temu. Od tego czasu Sydney konkuruje z Melbourne o miano mojej ulubionej australijskiej metropolii.
![]() |
Sydney Opera House i Harbour Bridge |
![]() |
Sydney CBD od strony wody |
W Sydney wszystkie drogi prowadzą do portu Circular Quay. Nadbrzeżny bulwar jest od rana do późnej nocy wypełniony turystami z całego świata, którzy okupują okoliczne knajpki oraz sklepy z pamiątkami i pozują do „obowiązkowych” zdjęć i selfie z Sydney Opera House i Harbour Bridge w tle.
![]() |
Harbour Bridge |
![]() |
Jeszcze raz budynek opery - tym razem od frontu |
Położony na zachód od Circular Quay kolejny port, Darling Harbour, nie ma wprawdzie atrakcji turystycznej na miarę budynku opery, ale wciąż przyciąga turystów umiejscowionymi tuż nad wodą urokliwymi knajpkami, a także muzeum figur woskowych, akwarium i ekspozycją australijskiej fauny.
![]() |
W Circular Quay codziennie cumują wielkie statki wycieczkowe |
![]() |
Darling Harbour |
Pomimo tłumów turystów, Circular Quay i Darling Harbour mają w sobie tyle uroku, że będąc w Sydney odwiedzamy je zawsze – z tym, że dosłownie na chwilę. Tak też było i tym razem. Więcej czasu spędzamy natomiast w „naszych” miejscach. Jednym z nich jest azjatycka dzielnica Sydney. Dosłownie dwa skrzyżowania od Darling Harbor, nazwy angielskie funkcjonują na równych prawach z chińskimi i japońskimi, o koreańską doenjangjjigae łatwiej niż o fish and chips, a zamiast do typowego convenience store prędzej można trafić do azjatyckiego marketu.
![]() |
Circular Quay to także przystań promów pełniących w Sydney rolę komunikacji miejskiej |
![]() |
Sydney CBD od strony lądu - z Royal Botanic Garden |
Ilekroć odwiedzamy Sydney, zatrzymujemy się w hotelu Hilton na George Street. Nie tylko dlatego, że jest to niezmiennie jeden z najlepszych hoteli w mieście, ale przede wszystkim ponieważ mamy stąd bardzo blisko do „azjatyckiej wyspy” w sercu CBD. Dzięki temu codziennie możemy cieszyć się doskonałym autentycznym tajskim jedzeniem w wiecznie zatłoczonej knajpce Home Thai na Sussex Street. To jedno z tych nielicznych miejsc, które od lat trzymają fason i można wybrać się do nich w ciemno. A po smakowitym, choć wypalającym wnętrzności lunchu można na chwilę przeistoczyć się w turystę i wypić long black w jednej z knajpek w pobliskim Darling Harbour.
![]() |
Pikantna zupa tom yum kung z owocami morza z knajpki Home Thai |
![]() |
Wieża Sydney Tower Eye - widok z Royal Botanic Garden |
Jeśli po wyjściu z hotelu, zamiast udać się w dół George Street, skręcimy w prawo w Market Street, po niespełna kwadransie dotrzemy do kolejnego „naszego” miejsca – Royal Botanic Garden. Ten założony ponad 200 lat temu (w 1816 r.) ogród botaniczny o powierzchni około 30 hektarów, stanowi zielony łącznik pomiędzy Art Gallery of New South Wales i Sydney Opera House. Ale choć te dwa ostatnie miejsca to punkty obowiązkowe w programie każdej wycieczki po Sydney, to do Royal Botanic Garden trafia zaledwie garstka turystów i to przede wszystkim po to, by wykonać „obowiązkowe” zdjęcia budynku opery i Harbour Bridge z punktu widokowego Mrs Macquarie’s Chair. W ogrodzie botanicznym prędzej spotkamy miejscowych, którzy w porze lunchu uprawiają tu jogging albo praktykują jogę, lub wyciągnięci na trawie, ucinają sobie drzemkę…
![]() |
W Royal Botanic Garden po raz pierwszy... |
![]() |
... i kolejny |
Royal Botanic Garden jest również enklawą ptactwa. Można tu spotkać między innymi chordy rozwrzeszczanych kakadu, stada miodożerów maskowych przypuszczających atak zespołowy na każdego intruza który ośmieli się naruszyć granice ich terytorium, z pozoru majestatyczne ale tak naprawdę przede wszystkim wiecznie głodne ibisy, nie najwyższych lotów (dosłownie i w przenośni) czajki płatkolice przechadzające się po trawnikach bez bliżej sprecyzowanego celu, czy „zwykłe” wszędobylskie mewy.
Ibis australijski |
Czajka płatkolica |
Jeśli jesteście ciekawi, jak wyglądają miodożery maskowe oraz ich relacje społeczne, zapraszam na film autorstwa Hye-Ryon. W trakcie jego realizacji autorka i jej mąż zostali wielokrotnie opryskani nie pierwszej czystości wodą...
To właśnie pomiędzy te opisane powyżej miejsca dzieliliśmy czas podczas naszego krótkiego pobytu w Sydney. Gdybyśmy spędzili tu jeszcze kilka dni, przynajmniej jeden z nich poświęcilibyśmy na wycieczkę promem do Manly, nadmorski spacer z Bondi Beach do Coogee Beach czy przechadzkę po wąskich uliczkach portowej dzielnicy Woolloomooloo. Na pewno żadnego nerwowego biegania z miejsca na miejsce tylko po to, żeby przypadkiem nie przeoczyć jakiejś atrakcji turystycznej! Sydney to kolejne po Nowym Jorku, Tokio czy Melbourne, miasto-przyjaciel na mapie naszych podróży – a przyjaciela nie można traktować powierzchownie, lecz trzeba mu poświęcić należytą ilość czasu i uwagi.
![]() |
Jeszcze jeden obrazek z Royal Botanic Garden, gdzie spędziliśmy najwięcej czasu |
![]() |
Nie mogłem sobie odmówić wklejenia tego zdjęcia... |
A na koniec pobytu w Sydney, w piątkowy wieczór, wisienka na torcie – koncert Rogera Watersa w Qudos Bank Arena, jednej z aren Letnich Igrzysk Olimpijskich w 2000 roku. Waters, jak zwykle w formie, funduje nam dwie i pół godziny niezapomnianych wrażeń muzycznych i multimedialnych. „Another Brick in the Wall” to utwór ponadczasowy. „Pigs (Three Different Ones)” tym razem są „dedykowane” obecnemu amerykańskiemu prezydentowi. A na koniec wieczoru „Comfortably Numb”.
Scenografia do "Another Brick in the Wall", a na scenie... |
... Roger Waters! |
Przy okazji refleksja: jak to jest, że gdziekolwiek indziej na świecie, czy to w Australii, Ameryce czy Azji, dosłownie 10 minut po zakończeniu dużego koncertu można być na zewnątrz – nawet jeśli po drodze odbierało się rzeczy z szatni, a w Polsce nie?
Tyle ostatniej – pisanej gdzieś nad Papuą Nową Gwineą - relacji na żywo z naszej tegorocznej australijskiej podróży. Wracamy do domu pełni wrażeń, z nowymi pomysłami na kolejne wyprawy. Jedna z nich – do Bhutanu – już za nieco ponad dwa miesiące. Ale póki co, czas pomieszkać przez chwilę w domu i znowu popisać o życiu codziennym w Korei…
Komentarze
Prześlij komentarz