Przejdź do głównej zawartości

Live from Maldives: Malediwy nie są nudne!


W przededniu kolejnej podróży wreszcie udało mi się zamknąć szafę ze wspomnieniami z ubiegłego roku. W ostatnim odcinku – Malediwy.


To nie fototapeta - tak właśnie wyglądają Malediwy!

Zapewne nigdy nie wybralibyśmy się na Malediwy, gdyby nie sierpniowa promocja SriLankan Airlines na przeloty z Szanghaju do Male. Kierując się nieco zmodyfikowanymi zasadami opisanymi w piosence „Wsiąść do pociągu byle jakiego” (na marginesie – czy ktoś ją jeszcze pamięta?), bez namysłu zarezerwowaliśmy bilety na grudzień; dopiero potem zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie właściwie są Malediwy, jaka jest tam o tej porze roku pogoda i najważniejsze – co będziemy tam robili 😅


Trudy podróży zrekompensowało w pełni jedzenie podawane na pokładach
samolotów SriLankan Airlines...

Pierwsze przemyślenia przy okazji rezerwacji noclegów nie były zbyt optymistyczne – każdy ośrodek na Malediwach jest bowiem osobną, samowystarczalną wyspą. Po transferze z lotniska (w zależności od dystansu – łodzią motorową lub wodnosamolotem), człowiek do końca pobytu zdany jest na lokalne atrakcje i niespecjalnie ma możliwość choć na chwilę wyrwać się „gdzie indziej”. No nic – pomyśleliśmy – przynajmniej będzie okazja, by poznać nowe lotniska (oprócz Male, również Szanghaj i Colombo na Sri Lance) i wypróbować nową linię lotniczą, a tydzień na plaży w połowie grudnia może jakoś da się przeżyć. Jednak im bliżej wyjazdu i im zimniej na dworze, tym szybciej bladły te fatalistyczne wizje…


Warto wstać o piątej rano, żeby zobaczyć wschód słońca na Malediwach...

Na miejscu okazało się, że wszelkie obawy były bezpodstawne. Malediwy zauroczyły nas od pierwszego wejrzenia. Zresztą co ja tu będę na siłę żonglował przymiotnikami, oceńcie sami na zdjęciach. Poza tym - choć podobno nasz ośrodek, Paradise Island Resort & Spa, był pełen ludzi – miało się wrażenie, że jest ich tam zaledwie garstka. Wille (wersja oficjalna) lub po prostu domki (stan faktyczny), poustawiane wzdłuż plaży na której przez większość dnia nie ma żywej duszy, sprzyjały obcowaniu z naturą – szczególnie, że co rano budziliśmy się wraz ze słońcem (czy może raczej – zgodnie ze standardowym czasem koreańskim, na który zaprogramowane były nasze zegary biologiczne).


Nowy znajomy...

Jeśli chodzi o przyrodę, to biorąc pod uwagę niewielkie rozmiary „naszej” wyspy, zaskakiwała ona bogactwem. Każdy dzień zaczynaliśmy i kończyliśmy spotkaniem z krabami. Malutkimi pustelnikami, które od świtu mozolnie wędrowały brzegiem morza, od czasu do czasu udając że są tylko zwykłymi muszelkami. Czy dużo większymi krabami zjawami, które co wieczór zabierały się za żmudne wykopki w piasku, budując tunele o zaskakującej głębokości. W każdej chwili mogliśmy też odwiedzić naszą zaprzyjaźnioną czaplę, która ignorując wszystkich wokoło oddawała się połowom, albo zanurzyć głowę w błękitnej wodzie i w towarzystwie mniej lub bardziej kolorowych ryb podziwiać skomplikowane relacje społeczne rafy koralowej. Uwierzcie mi, było to znacznie ciekawsze zajęcie niż oglądanie dużo mniej skomplikowanych relacji społecznych wczasowiczów z różnych stron świata! Więcej o przyrodzie Malediwów (i nie tylko) na kolejnym filmie autorstwa mojej żony:



Czym byłby urlop bez jedzenia? Na naszej wyspie było sześć restauracji w których można było spróbować kuchni z różnych stron świata… poza Malediwami. Honoru lokalnej kuchni broniło jedynie tuna mas huni, czyli danie z rozdrobnionego tuńczyka, cebuli, wiórków kokosowych i chili, podawane na każde śniadanie w towarzystwie świeżo wypiekanych pszennych placków roshi. Na wyspie można było za to zamówić pizzę (nawet z dostawą do domu) – jedną z najlepszych jakie jadłem poza Włochami. Był też sushi bar – z tym, że akurat tutaj trzeba było mieć sporo szczęścia i trafić na jeden z tych nielicznych momentów, kiedy sympatycznemu szefowi Kumarowi udało się zwinąć rolkę w rolkę… 😈


Malediwy nie są nudne!

Podsumowując, w trakcie naszego tygodniowego pobytu, na plaży nie przeleżałem ani minuty i mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że Malediwy nie są nudne! Jeśli jednak zamierzacie je odwiedzić, powinniście się pospieszyć – w związku z globalnym ociepleniem i podnoszeniem się poziomu mórz i oceanów, ten archipelag o średniej wysokości 1,5 m n.p.m. może bowiem w ciągu kilkudziesięciu najbliższych lat zniknąć… 😟

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Kult zmarłych w Korei

W Polsce dziś Dzień Wszystkich Świętych, a w Seulu dzień jak co dzień. Tym niemniej, to dobra okazja, żeby napisać parę słów na temat kultu zmarłych w Korei.

Dziwne Warzywa: Gosari, czyli liście paproci

Dotychczas paproć kojarzyła mi się przede wszystkim z baśnią o jej kwiecie. I choć w Korei kwiatu paproci nie znalazłem (przynajmniej literalnie), to poznałem tu liczne kulinarne zastosowania tej rośliny. Opowiem Wam o nich dzisiaj w kolejnym odcinku „Dziwnych Warzyw”. Ugotowane liście orlicy najczęściej podaje się jako przystawkę, gosari namul . Źródło . Paproć, a dokładniej jeden z jej gatunków – orlica ( gosari , 고사리 ) na dobre zadomowiła się w koreańskiej kuchni. Ze względu na bogactwo składników odżywczych, przede wszystkim białka, żelaza i wapnia, liście paproci są czasem przez Koreańczyków nazywane „mięsem z gór”. Z gór – bo jak już wspominałem w poprzednim odcinku „Dziwnych Warzyw” , góry pokrywają około 70% Półwyspu Koreańskiego, stając się dla jego przedsiębiorczych mieszkańców rodzajem naturalnej spiżarni 😉 Wiosną Koreańczycy zbierają młode liście gosari . Źródło . W celach kulinarnych wykorzystuje się młode liście orlicy, o długości 10-15 cm, z końców...

Owocowy zawrót głowy

Nie wyobrażam sobie życia bez owoców. Na szczęście Koreańczycy również. To właśnie owoce sezonowe są najczęstszym koreańskim deserem. Przy czym słowo „sezonowe” ma tutaj kluczowe znaczenie, bo owoce dostępne w koreańskich marketach czy na ulicznych straganach w zdecydowanej większości nie pochodzą z importu, lecz są w uprawiane na Półwyspie Koreańskim. Część spośród owoców, które jemy w Korei, zapewne świetnie znacie – choć niekoniecznie w tych samych odmianach. Jest jednak kilka wyjątków specyficznych wyłącznie dla Korei i okolic; to właśnie przede wszystkim na nich chciałbym się w tym wpisie skoncentrować. Chamoe - choć to melon, rozmiarem przypomina raczej... jabłko.  Źródło Zacznijmy od koreańskiego melona, chamoe ( 참외 ). Jest on znacznie mniejszy od swoich dostępnych w Europie kuzynów – długość tego owocu o jajowatym kształcie zwykle nie przekracza 15 cm. Skórkę ma gładką, żółtą, w białe podłużne paski. Miąższ podobny do melona miodowego, ale nieco twardszy i nie ...