Przejdź do głównej zawartości

Kkaolli pochana, czyli odrobina Bangkoku w Seulu

Jak już kiedyś pisałem, znalezienie dobrego tajskiego miejsca w Seulu nie jest sprawą prostą. Przy czym miejsce dobre definiujemy jako takie, w którym potrawy są przygotowywane wyłącznie z naturalnych składników (bez wzmacniaczy smaku), a na wolny stolik nie trzeba czekać na zewnątrz przez godzinę lub dłużej. Po kilku próbach, udało się nam takie miejsce znaleźć i z czystym sumieniem możemy je polecić.


KKaolli pochana, bo o tym miejscu mowa, znajduje się w okolicy stacji linii numer 2, Hongik University, w jednym z klubowych zagłębi Seulu, Hongdae. By doń trafić, trzeba skręcić z głównej ulicy w mniej główną, by ostatecznie dotrzeć do ulicy najmniej głównej (na zamieszczonej poniżej mapie wszystkie ulice wydają się dużymi arteriami, ale w rzeczywistości to różnego kalibru zaułki). Do tego trzeba być spostrzegawczym, bo Kkaolli pochana jest naprawdę dobrze ukryta. Ale posługując się nawigacją, na pewno dacie radę :)


Po skręceniu w ulicę mniej główną, naszym oczom ukazała się długa kolejka oczekujących na stolik. Cóż... piątkowe wieczory żądzą się swoimi prawami. Na szczęście, kiedy podeszliśmy bliżej, okazało się, że kolejka formuje się przed gogi place. Pomni traumatycznych doświadczeń w miejscu, którego nazwy nie będę wymieniał, odetchnęliśmy z ulgą. Z naszych doświadczeń wynika bowiem, że liczba wielbicieli mięsa w danej dzielnicy Seulu jest zwykle odwrotnie skorelowana z ilością koneserów dobrego jedzenia...


Faktycznie, kiedy wreszcie osiągnęliśmy nasz cel przy ulicy najmniej głównej, żadnej kolejki nie było. Lokal mieści się w suterenie, do której schodzi się po wąskich ciemnych schodach. W środku betonowa podłoga, żadnych okien – niemalże jak w garażu. Powierzchnia garażu – mniej więcej na dwa samochody. Wystrój... hmmm, dość oryginalny. Plastikowe stoliki (w liczbie sześciu) i krzesła, często kulawe. Na ścianach stare tajskie plakaty oraz pożółkłe wycinki z gazet. Menu wisi na ścianie, wypisane ręcznie na dość już przybrudzonych kartkach papieru. Otwarta kuchnia, co w Seulu jest normą. Dzięki temu można dowiedzieć się, że obsługa (w większości dość młodzi ludzie) jest wielozadaniowa: gotują, serwują, kasują.


Menu na ścianie dość ograniczone, co zwykle dobrze rokuje. Zwróćcie uwagę na wiszące obok lustro (tak, to lustro!) z reklamą Pepsi. Moim zdaniem, jesteśmy rówieśnikami... Ale, do rzeczy! Wybieramy nasz tradycyjny tajski zestaw, czyli zupę tom yam oraz som tam – sałatkę z zielonej papai. Do tego jeszcze jedna zupa, „zwykły” bulion z owocami morza. W Seulu tom yam serwowany jest inaczej niż jesteśmy do tego przyzwyczajeni w Polsce – nie jako typowa zupa, lecz raczej jako makaron (noodle ryżowe) z zupą. Do picia standardowo podawana jest woda. Do tego zamawiamy dwa rodzaje tajskiego piwa: Singha i Chang.

Na zamówione dania nie czekamy dłużej niż 10 minut (zaleta krótkiego menu). Wszystko poza piwem podawane jest w plastikowej „zastawie”. Do tego, dobrze nam znane z Polski jednorazowe pałeczki. Sztućce (tak, w tajskich restauracjach zwykle dostaniecie widelec!), choć metalowe, gną się w rękach i bynajmniej nie są ku temu potrzebne żadne zdolności paranormalne.


Ale wszystkie te mankamenty kompensuje jedzenie – ostre, a przy tym bogate w inne tajskie aromaty, przede wszystkim trawy cytrynowej, galangalu i bazylii. Bliższa analiza zawartości plastikowych misek potwierdza, że efekt ten został uzyskany przy użyciu naturalnych składników, a nie mieszanki przypraw. Owoce morza świeże i perfekcyjnie ugotowane. Lekkie tajskie piwo idealnie komponuje się z ostrym smakiem wszystkich dań. Rozmarzyłem się, pisząc te słowa...
Ceny jak na tajską kuchnię w Seulu dość przystępne. Za posiłek jak powyżej, zapłaciliśmy 47 000 won, czyli około 45 dolarów. A najedliśmy się do syta...



Podsumowanie
Niewątpliwie KKaolli pochana nie jest miejscem na randkę czy spotkanie biznesowe. Jednak koneserów prawdziwego tajskiego jedzenia najwyraźniej nie zniechęca lokalizacja ani wystrój KKaolli pochana. W piątek po godzinie 19 zajęte było pięć spośród sześciu stolików. Biorąc po uwagę, że miejsce to zostało ostatnio uwzględnione w Biblii koreańskich foodiesaplikacji Yap Pace – rokuję mu naprawdę dobrze.


KKaolli pochana

Adres: Yongsan-gu, Itaewon-dong 706, Seul
 

Godziny otwarcia:

  • wtorek – piątek: 18:00-2:00
  • sobota: 16:00-2:00
  • niedziela: 12:00-15:00 (lunch) 18:00-0:00 (kolacja)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Kult zmarłych w Korei

W Polsce dziś Dzień Wszystkich Świętych, a w Seulu dzień jak co dzień. Tym niemniej, to dobra okazja, żeby napisać parę słów na temat kultu zmarłych w Korei.

Dziwne Warzywa: Gosari, czyli liście paproci

Dotychczas paproć kojarzyła mi się przede wszystkim z baśnią o jej kwiecie. I choć w Korei kwiatu paproci nie znalazłem (przynajmniej literalnie), to poznałem tu liczne kulinarne zastosowania tej rośliny. Opowiem Wam o nich dzisiaj w kolejnym odcinku „Dziwnych Warzyw”. Ugotowane liście orlicy najczęściej podaje się jako przystawkę, gosari namul . Źródło . Paproć, a dokładniej jeden z jej gatunków – orlica ( gosari , 고사리 ) na dobre zadomowiła się w koreańskiej kuchni. Ze względu na bogactwo składników odżywczych, przede wszystkim białka, żelaza i wapnia, liście paproci są czasem przez Koreańczyków nazywane „mięsem z gór”. Z gór – bo jak już wspominałem w poprzednim odcinku „Dziwnych Warzyw” , góry pokrywają około 70% Półwyspu Koreańskiego, stając się dla jego przedsiębiorczych mieszkańców rodzajem naturalnej spiżarni 😉 Wiosną Koreańczycy zbierają młode liście gosari . Źródło . W celach kulinarnych wykorzystuje się młode liście orlicy, o długości 10-15 cm, z końców...

Owocowy zawrót głowy

Nie wyobrażam sobie życia bez owoców. Na szczęście Koreańczycy również. To właśnie owoce sezonowe są najczęstszym koreańskim deserem. Przy czym słowo „sezonowe” ma tutaj kluczowe znaczenie, bo owoce dostępne w koreańskich marketach czy na ulicznych straganach w zdecydowanej większości nie pochodzą z importu, lecz są w uprawiane na Półwyspie Koreańskim. Część spośród owoców, które jemy w Korei, zapewne świetnie znacie – choć niekoniecznie w tych samych odmianach. Jest jednak kilka wyjątków specyficznych wyłącznie dla Korei i okolic; to właśnie przede wszystkim na nich chciałbym się w tym wpisie skoncentrować. Chamoe - choć to melon, rozmiarem przypomina raczej... jabłko.  Źródło Zacznijmy od koreańskiego melona, chamoe ( 참외 ). Jest on znacznie mniejszy od swoich dostępnych w Europie kuzynów – długość tego owocu o jajowatym kształcie zwykle nie przekracza 15 cm. Skórkę ma gładką, żółtą, w białe podłużne paski. Miąższ podobny do melona miodowego, ale nieco twardszy i nie ...